A miało byc tak pieknie.. weekend wreszcie w domu.. bez wyjazdów, odpoczynek, seriale, lenistwo. Ostatni tydzień dał mi troche popalić, zarówno w pracy, jak i poza, miałam więc nadzieję na chwile spokoju. Oczywiście w niedzielę długi bieg obowiazkowo, ale to oczywiste – biegi z planu traktuję niejako jak aksjomaty😉
Oczywieście nie byłabym sobą, żeby na dupie usiedzieć tyle czasu.. I tak w sobotę z rana pojechałam z rana na Astange (joga dynamiczna) do Purejogi do centrum. Rzadko mam niestety okację tam bywać, w tygodniu nie mam tyle czasu, zeby jeżdzic taki kawał, a weekendy zazwyczaj coś wypada. Całe zajęcia trwały ponad 80 min, zostałam do samego końca i praktycznie wykonałam cała sekwencje do końca. Łącznie ze stawaniem na głowie i rekach;) Oczywiście z asekuracja;) Astanga jest po prostu wspaniała! Z jednej strony dostajesz wspaniałe rozciągniecie, z drugiej czujesz jaką siłe trzeba wkładać w poszczególne pozycje, a po takiej sesji moje rece były tak obolałe jak po dobrym pakowaniu na silowni. No i ten wewnetrzny spokój po zakończonych zajęciach.. Wracałam do domu z wielkim smilem na twarzy:))
[Do czasu jak zobaczyłam kolejny mandat za parkowanie!!! Nosz kur..!!! Od kiedy w weekendy we Wrocławiu płaci się za parkowanie koło Rynku?!?!]
Po południu szybki wyjazd na Ślężę. Ja chciałam Bagirę gdzieś zabrać, a Błażej stwierdził, że chce zobaczyć jak to jest na biegach górskich (albo biegać jak Taraumara;P) i sie przebiegnie na szczyt i z powrotem.
Przy okazji zrobiłam jakieś milion zdjęć Bagirze…
Wieczorem zaplanowana imprezka u znajomych. Bylismy mocno spóżnieni, więc pojechaliśmy autem. Genialnie wymysliłam, ż skoro w niedziele i tak mam biec trase 22 km, to równie dobrze można pobiec na drugi koniec Wroc po samochód.
Nie przewidziałam jednak, że będzie lać przez cały dzień.. Przestało dopiero po 16! Po 17 wybiegliśmy w podróż po Wrocławiu;)) Do 12-go km biegło się wspaniale, potem żołądek zaczą szwankować, albo nie wyrabiał z trawieniem alko z poprzedniego dnia.. Tempo ok, nie za szybko, ale tez czułam ból mieśni po jodze i ogólnie trochę „lewa” po imprezie. Spotkaliśmy znajomego Roberta, który tydzien temu ukończył bieszczadzki Bieg Rzeźnika w 16h (80 km po górach). Poopowiadał jakie to sie ciekawe rzeczy dzieja z człowiekiem przy takim zmeczeniu i tak długiej trasie. Wielki szacun! Jak na razie takie biegi sa mocno poza moja wyobraźnią:)) Na ostatnią 6-tkę dołaczył do nas drugi Robert ze swoim psem Rudolfem. Ten pies ma niekończące się pokłady energii!!
I tak we trójkę dokończylismy bieg po auto. Wyszło 23 km w ok 2 godz 30 min. Tempo 6:32 min/km.
Po powrocie do domu – zgon.
A miałam sobie tak pieknie wypocząć…
no nie, jesteście szaleni 😀
Też kiedyś „nawet nie myślałem” o biegach typu „Rzeźnik”. A teraz zaczynam – na razie myśleć;)
drproctor, myśleć to ja mysle.. ale raczej w kategorii „po co sie AŻ tak męczyć”;)) Na razie wystarczają mi biego tempowe z FIRSTa, żeby sie zajechac;)
Pozdrawiam!
takie wyprawy są super myślałem ostatnio żeby może w przyszłym roku zapisać się na bieg siedmiu dolin 100km po górach to dopiero wyzwanie aż mam ciarki na plecach jak o tym myślę. Ale na początek po raz drugi maraton warszawski. Pozdrawiam wszystkich biegaczy