Ta relacja z XI Krakowskiego Maratonu będzie ponownie oczami kibica jako, że ostatnimi czasy bliżej mi do niedzielnego truchtacza niż biegacza w pełni sezonu na bicie rekordów w biegach ulicznych.
Nie mój był to start co prawda (spokojnie Kate, i na Ciebie przyjdzie czas w odpowiednim momencie..), ale mojego zawodnika. Blas trenował pilnie pod mym czujnym okiem przez ostatnie 16 tygodni wg planu First. W niedzielę leciał na złamanie 3:30h. Ostro! Planowana poprawa życiówki sprzed roku o całe pół godziny.
Ale od początku.
W sobotę zawitaliśmy w stolicy Małopolski u naszych starych(!) dobrych przyjaciół. Wyjazd był świetnym pretekstem, żeby sie wreszcie zobaczyć i rozpracować (niejedną) butelkę wina. Tylko Blas się wyłamał i zachował totalną abstynencję. Za to nadrobił ilością bananów jaką pochłonął przez całą sobotę;) Ogólnie chill przedmaratoński:) przynajmniej dla kibiców;)
Niedzielny ranek obudził nas przepiękną pogodą! Piękna może dla nas – kibiców, natomiast dla startujących – not so much… Jest takie stare polskie powiedzenie o zimie i drogowcach… podobne chyba powstanie o lecie i krakowskich maratończykach…
Przedmaratoński chillout z kotem w tle
Gotowi… do startu…
Oczywiście nie obyło się bez lekkiej nerwówki parkingowej. Jak to zwykle bywa, gdy przyjeżdża się na ostatnią chwilę, bo wszystkie drogi dojazdowe do centrum są już obstawione przez panów w mundurach, a uliczki poblokowane przez równie pomysłowych towarzyszów biegu. Chłopaki polecieli w ramach rozgrzewki na start, a my z Ewą kołowałyśmy miejsce postojowe. Na szczęście zdążyłyśmy na start!
… Start!
Muszę przyznać, że zrobił na mnie wielkie wrażenie. Morze maratończyków, przy dźwiękach Piratów z Karaibów, każde z nich wyrusza we własną “drogę”. Drogę długą i mozolną, ciężką zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Ale na starcie tego nie widać. Na starcie widać tylko radość, dumę, szczęście, że wreszcie nastąpiła TA chwila. Chlip… serio się wzruszyłam, nie tylko z resztą ja i nie tylko ze względu na niewyrównane rachunki z maratonem;) Ach, piękne to było!
Wśród dominującego testosteronu znalazło się nawet kilka pań
Kibicowanie & zwiedzanie
Nie tylko biegusy dzięki maratonowi mają okazję pozwiedzać trochę miasto, także my – kibice. Oczywiście nasz zawodnik leciał prawie na rekord świata, więc nie można było się zbyt daleko oddalić, ale i tak zobaczyłam ładny kawałek starówki, rynek i Wawel.
Nad Wisłą zażywaliśmy dobrą godzinę kąpieli słonecznej w oczekiwaniu na pierwsze charty. Niesamowite, że na Wawelu pojawili się już po 1:59h, wcześniej będąc w Nowej Hucie na drugim końcu miasta. Chyba pierwszy raz w życiu z bliska widziałam jak biegają tacy zawodnicy: wielkie susy i na paluszkach!
Czas płynął nieubłaganie i trzeba było zbierać się na metę rozkładać czerwone dywany stanowisko powitalne dla naszego dzielnego B.
Czekamy i czekamy. Biegną balony na 3:15. Starzy. Młodzi. Panie. I panowie. A Blasa ni widu, ni słychu. Mam złe przeczucia, bo wiem jak nie znosi biegać w upale. Poza tym przygotowywał się w skrajnie niskich temperaturach, jakieś 30 stopni niższych! Adrenalina sie nam udzieliła, tym bardziej, że trzeba było nieźle walczyć o dobre miejsce obserwacyjne;)
Zgon na mecie
Biegną balony na 3:30! Same. Oj, już wiem, że jest ciężko. Jak widzisz, że Twoje cele oddalają się, ciało powoli odmawia posłuszeństwa, to i głowa nie poniesie sama…
W końcu JEST! Widać go! Kurcze, wlecze się nieziemsko, całkiem nie jak Blas, który na każdych zawodach na finiszu speeduje ile sił w nogach! Wpada na metę po 3:40h i poprawia swoją dotychczasową życiówkę o 18 minut! Jesteś wielki, kochanie!!! Temperatura, słońce oraz za szybkie tempo balonów, które na połówce były za wcześnie o kilka minut (!) spowodowały wypalenie (potocznie zwane “sfajczeniem się”) po pierwszych 20 km. Potem było już tylko gorzej (całkiem jak ja to to właśnie pamiętam).
Czerwone minimusy o przebiegu 10 km spisały się znakomicie.
Końcowe przemyślenia
Maraton. Love it or hate it? Takie mieszanie odczucia odebrałam po Błazeja wyczynie. To ja może najpierw nauczę się te połówki biegać…
Ałaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!!!!!!!!!
no ale jak tam główny bohater? marudził długo potem? co komentował? zadowolony czy rozczarowany, że mógłby jeszcze ciut szybciej? i jak tam mięśnie „po” w dzien następny? da się po ludzku chodzic czy raczej „robocopem”?
po pierwszym maratonie tak niestękał, a teraz go dopadło;) wszystko przez to tempo!
W trakcie się nienawidzi, a potem się kocha 🙂 Fajne zdjęcia, świetny musi być maraton w Krakowie.
A opaliłaś blade łydki? 🙂
OFF: masz zły adres w linkach http://twojezwyciestwo.wordpress.com/wp-comments-post.php
Łydy blade jak były, tak są.
Dzieki za linka, zaraz poprawie;)
@fitnezzja robokopem się jakoś da, gorzej po schodach…
już trzeci dzień rowerowania, a nogi nadal bolą. Oczywiście trzeba było szybciej ;), ale nie po takim przestrzeleniu pierwszych 20km…
Uwielbiam te relacje. Mam podobnego kota. Gratuluję biegu.
Ech… Kraków… Wracają wspomnienia 🙂 Gratuluję wyniku!
Nie tylko Blas sie rozczarowal wynikiem.. Taka pogoda rozwala wielu;)
http://maratonypolskie.pl/mp_index.php?dzial=2&action=44&code=32214