Wreszcie GR doczekało się na tyle mojej uwagi, że postanowiłam przysiąść i zebrać do kupy moje przeżycia. I foty, oczywiście. Nie ma sensu rozbijać opowieści na “dzień po dniu”, bo chyba byście się szybko pospali, choć i tak ostrzegam: będzie długo! Z resztą aż tyle się nie działo i nie zmieniało po drodze, w zasadzie tam każdy dzień był do siebie podobny i niektóre dni serio zlewają mi się w jedno. Dobrze, że mam jeszcze przewodnik…
Dotarcie na Korsykę okazało się nie lada wyzwaniem logistycznym i zajęło mniej więcej tyle co rok temu wyprawa na drugi kontynent. Zaplanowałam podróż tak, abyśmy mogli zakosztować różnych środków lokomocji. I tak najpierw polecieliśmy Wizzererm do Mediolanu, następnie przesiadka do włoskiego PKP do Liworno, gdzie kolejnego dnia startował prom do Bastii na Korsyce, po czym autobusem i taxą wreszcie dotariśmy do Calenzany, gdzie oficjalnie staruje szlak GR20 z Pn na Pd. Dwa dni to wszystko trwało zanim mogliśmy walnąć się na pryczach w pierwszym na trasie gite d’etape (schroniska na kolejnych etapach).
Najwyraźniej bryza morska mi nie służy. Niczym Monica na Barbados.
Nazajutrz startujemy wreszcie! Falstart. Okazuje się, że umknął nam mały drobiazg jak hektolitry wody jakie trzeba zabrać na trasę, a o 7 rano w takiej wiosce wszystko pozamykane. Cudem udaje nam się zakupić 1.5-litrowe butle Schweppesa i Coli od babci spod lady. Kto powiedział, że na trasie nie można się nawadniać napojami wysoko-słodzonymi?!
Lekka obsówa, ale wreszcie ruszamy. Ach ten zapał świeżaka! Przed nami kilka godzin marszu tylko pod górę. Nasze plecaki mają odpowiednio po ok 14 i 18 kg (łącznie z napojami). No cóż, celowałam bardziej w dyszkę, ale nie wyszło;) Podchodzenie nie jest jednak ciężkie, na trasie jest sporo cienia i drzew, więc korsykańskie temperatury jeszcze nie dają nam popalić.
Powoli wychodzimy z niższych zalesionych partii i docieramy w skałki. Przy pierwszym źródle (są oznaczone na trasie) wymieniam tonik na wodę. Uff. Powoli doganiamy innych trekkersów, którzy ruszyli bladym świtem. Na migi (Francuzi prawie nie mówią po angielsku) poznajemy tych, z którymi będziemy mijać się przez najbliższe dni. Co bardziej wyraziści dostają odpowiedni przydomki: dziadek i kompresor, przewodnicy, pakerzy, suche babcie, itp. Wychodzimy na tyle wysoko, że widać wybrzeże w okolicy Calvi. Bosssko!
Schronisko a poniżej, rozstawione gdzie popadnie, namioty do wynajęcia
Niespiesznie docieramy do schroniska Ortu di u Piobbu (1570m). Do spania dostajemy niebieską Quechua. Po tym jak zobaczyliśmy jak wyglądają wspólne sale w schronie, namiot wydaje się o niebo lepszą opcją. Przynajmniej masz swój bajzel tylko dla siebie:)
W nocy budzi nas łomot! To konie i osły łażą sobie między namiotami i rzeczami i skubią trawę. Zawał normalnie! Myślałam, że coś po namiocie zaraz przejdzie (bardziej obstawiałam te dzikie świnie, o których się naczytałam).
Dzień drugi. Zaczyna się robić GR-owo. To znaczy góra-dół plus masa kamieni wszelkiej maści. Szlak wiedzie już głównie w terenie skalistym i wychodzi powyżej 2 tys. Pojawiają się pierwsze trudności: skalne płyty na dużej ekspozycji, szczeliny, uchwyty. Jest różnorodnie i ciekawie. Kolana nie mają co narzekać!
Klasyczne widoki na GRze
Bocca znaczy przełęcz. Czyli mocno wieje.
Do drugiego schroniska Carozzu zejście trwa jakieś 2h i kilkaset metrów w dół po luźnych kamieniach i (g)łupkach. Tu dopiero kolana i stopy dostają w kość. Kije bardzo się przydają, można ich używać jak kule i przenosić obolałe nogi. Na samej końcówce wdajemy sie w rywalizacje z suchymi babciami (i dziadkami, ale oni są mało interesujący) i wygrywamy wyścig “kto pierwszy dotrze do schroniska i nie złamie nogi”. W nagrodę czeka na nas namiot stojący w samym środku mrowiska i kus-kus z kostką rosołową. Ach, piękne jest życie na szlaku! (No dobra, piwo też się przewinęło).
Dzień trzeci wydaję się krótki. Raptem 5h marszu, co daje jakieś 6 w trasie. Wyjątkowo szybko nam to schodzi i docieramy do przełęczy Bocca a i Stagnu, skąd jak na dłoni widać nasz dzisiejszy cel: Ascu Stagnu. Jedyne 700m w dole.
Skalne płyty. Powyżej pojawiają się pierwsze łańcuchy.
Ascu to wymarły ośrodek narciarski (tak, ktoś kiedyś wymyślił, że chce na Korsyce na nartach jeździć!!!), jedno z 3 miejsc na szlaku GR20, gdzie można dojechać autem, dzięki czemu wybór jedzenia i warunki w schronisku są o niebo lepsze. Ceny niestety normalne. Ascu to też pewien punkt przełomowy, ponieważ zostajemy tu 2 noce i kolejnego dnia planujemy zrobić przerwę od ciężkiego plecaka i zdobyć Monte Cinto. Dla mnie to brzmi jak prawdziwa “przerwa”, bo czuję, że moje stopy już krzyczą od wiecznego ucisku kamieniami i ciężaru na plecach. W schronie dostaje nam się nawet 2 osobowy pokój, idealny na wypoczywanie. Wreszcie! Niestety w kranie dalej tylko zimna woda.
Schronisko gite d’etape w Ascu. Nieopodal zielony stok narciarski i żelazne podpory po kolejce.
Revitaillement = uzupełnij zapasy. Najlepiej kiełbasą, która nigdy lodówki nie widziała.
Notatki wyprawy wzdłuż Korsyki trasą GR20 (1-15.06.2012) uzupełnione i wrzucone na 42 km and more po powrocie. Więcej na blogu pod tagiem GR 20. Aby otrzymać powiadomienie o nowych wpisach zapisz się do „Powiadomienia e-mailem” (po prawej). Zobacz początek relacji z trasy.
Świetne zdjęcia, kapitalny reportaż, jestem zachwycona, dziękuję, owocek 🙂
Dzieki, pepsi:) owocek, back!
Ładnie tam, ale jako osoba nie za bardzo ciepłolubna, zastanawia mnie temperaturą na gr20.
Jak bardzo ciepło? Trzeba wychodzić wcześnie rano żeby nie katować się w pełnym słońcu?
Ile płynów Wam schodziło dziennie?
Piotrek, własciwie tylko ponizej 1500 byl skwar na poczatku i na koncu treku. po drodze wiecej bylo dni pochmurnych niz pełnego słonca, a temperatura tak ok 20, choc nad ranem czesto ok 7 bywalo. Ogólnie pogoda bardzo zmienna była:) Jak bylo słonecznie to taszczyliśmy extra po ok 3L wody, jak srednio to po 2 i starczalo. Z rana wychodzic trzeba bylo wczesnie, ale nie szlelismy tak jak niektórzy.. Zazwyczaj ok 7.30, choć zdarzalo sie i o 9;)
Zaczytuję się, podziwiam i gratuluję 🙂
Super wyprawa! Kurcze, aż się rozmarzyłam! Jaki macie aparat? Świetne zdjęcia!
Zazdroszczę Wam wyprawy, extra fotki i reportaż 🙂
Po zdjęciach i opisie widać, że było fantastycznie. Widoki mieliście piękne! No i pogratulować kondycji 🙂 Do czegoś to bieganie się przydaje 😉
Takie opowieści mogę czytać codziennie:) czekam na kolejne odcinki:)
Dzieki kochani za taki miły odzew:)))
Nawet sobie nie wyobrażasz jak Wam ZAZDROSZCZĘ!!!
http://www.facebook.com/pokonacsiebie
Na tym zdjęciu wyglądacie jak na fotce z katalogu. 😉