Wydawało się, że od Vizzavony, gdzie osiągnęliśmy półmetek (odległości), dalsza wędrówka to już będzie pryszcz na dupie. Oj, jakże się myliłam. Wysokości może mniejsze, teren też może mniej skalisty, ale dzienne odcinki nieco dłuższe.
Generalnie cała impreza zaczęła mi się trochę dłużyć i nużyć. Coraz częściej zamiast pomykać się gdzieś wysoko pod słońcem, miedzy chmurami nad urwiskami, pokonywaliśmy hekto kilometry dolinami i lasami. Nazajutrz po osiągnięciu półmetka, gdzie nieco zaszaleliśmy z piwami, znowu w planie mamy etap łączony (11-sty i 12-sty = 11 godzin czystego marszu).

Po drodze można napotkać ciekawe okazy. Pozują niemal identycznie.

Kolejny korsykański pomysł na zimowy biznes. Wyciąg narciarski – niewypał.

Im bardziej zielony i śmierdzący, tym lepszy. Ser, nie krasnal.

Wychodzi równiutko 30 km! Nogi w dupie, dostajemy stary namiot, a puszkowe pasta party okazuje się składać w 5% z mięsa… Sorry, to była kwestia przeżycia! Choć schronisko znajduje się przy szosie, ceny spania i żarcia jak wszędzie. Idziemy spać jak pogoda się psuje, taki też wita nas poranek.

Naginamy dalej lasami, znowu coraz wyżej [tak w ogóle, to kończą mi się już słowa, jak można wciąż opisywać tę sinusoidę podróżną] aż docieramy znów do poszarpanych grani wododziału. Momentami wychodzi nawet słońce.

Niestety na grani wichura wre. W gorszych momentach mam ochotę zawrócić, wieje tak,że prawie nie da się oddychać. Ludzie na przełęczach, gdzie siła wiatru jest największa, idą za ręce, albo na czworaka. W ten dzień serio mam ochotę zawrócić i udać się na PRAWDZIWE WAKACJE! Zwłaszcza, że morze jest na wyciągnięcie ręki…


Niewyraźna mina, bo mi policzki fruwają na wietrze.
Gdyby nie parę istotnych powodów (kasa mi się skończyła, nie miałam soczewek, tchórz mnie obleciał), to może nawet bym zawróciła. Ale nie, Blas się uparł jak stary osioł i koniec (“Miał być cały GR, to nie zmieniaj planów!”, “Ja nie mam planów, tylko wakacje! ”, itd, itp). Oj było niemiło i nerwy puściły. Ponoć na takich wyprawach często zdarzają się tego typu akcje, gdy uczestnicy są już nieco zmęczeni swoim wiecznym towarzystwem i ogólnymi trudami drogi. Coś takiego przydarzyło nam się już na Gokyo Ri, które zdobywaliśmy pojedynczo;)
Trzeba się obkuć z trasy na kolejny dzień!
W końcu doczłapaliśmy przy beznadziejnej widoczności (16km, 2km przewyższeń) do schroniska Refuge d’Usciolu. Jakby wrażeń było za mało, wieczorem mamy jeszcze problem z namiotami i do 9 koczujemy bez niczego, aż łaskawie pozwolą nam zająć jeden z wolnych namiotów. Nie obywa się bez “Jesteście we Francji, to mówcie po francusku.” Not nice, dude!

Po wieczornych akcjach z pogodą i namiotami na szczęście wita nas nowy dzień.

Idylliczne obrazki na trasie

Manicure
Etap 14-ty też pamiętam jako nieco masakryczny. Miał być w miarę krótki, ale pobłądziliśmy i nadrobiliśmy dodatkowe X kilometrów przez wiochy, których nawet nie było w przewodniku. Potem dowiedzieliśmy się, że “fałszywe” znaki-szlaki to pomysł z przeszłości, gdzie w ten sposób ściągano ruch turystyczny na dół, po prostu dla kasy. W ten sposób nie zaliczyliśmy ostatniego 2-tysięcznika na trasie – Monte Alcudina. Co za strata..! Na dole czeka nas fajne schronisko, gdzie można gotować do woli, są przyjemnie eko-kibelki i prysznice z pseudo ciepłą wodą. Świętujemy 0.5 kg makaronu saute i 0.5l miejscowego wina. Life is beautiful again!

Wygląda na to, że nie “rozwiedziemy” się tym razem:)
Podoba się? Podziel się ze znajomymi:
Dodaj do ulubionych:
Lubię Wczytywanie…