… i na pewno nie ostatni!!!
Wreszcie emocje nieco ostygły i mogę na spokojnie zebrać nieco faktów do kupy i spisać relację z tego, chyba najważniejszego dla mnie w tym roku, biegowego wydarzenia.
Poranek wyścigu przywitał nas przepięknym słońcem już o godzinie 5 rano, można się więc było spodziewać niezłego hardkoru w południe. Dodatkowo obudził mnie lekki skręt kiszek, raczej z nerwów, bo reszcie dotarło do mnie GDZIE jestem i NA CO się porywam! Jakoś wcześniej o tym za bardzo nie myślałam;)
Na śniadanie przyszłego mistrza poleciał banan z płatkami i mlekiem sojowym, niby to co zawsze, ale ciężko przez gardło przechodziło. Cały rynsztunek przygotowałam dzień wcześniej, wystarczyło tylko rano wskoczyć w ciuchy, poupychać wszelkie biegowe wynalazki i tak na pasie zawisł mi ponad kilogramowy dodatkowy bagaż. Ups! Ciężko!
Na starcie odwaliłam prowizorka rozgrzewki, przecież i tak się rozgrzeję 10 razy na początkowym podejściu. Szybkie buzi buzi, gadu gadu i już zapraszają na start. Reszta pcha się do przodu, ja mam czas i cały dzień, żeby ewentualnie wyprzedzać, więc ustawiam się kontrolnie z tyłu;)
Blas ma ambitny plan, ledwo w miejscu może ustać!
Start przy stacji kolejki na Szrenicę
3! 2! 1! Staaaart! I ruszyli mozolnie w górę! Rzeka biegaczy (bagatela 660 stęsknionych słońca!) pnie się w górę pod wyciągiem ku grani. Stresik jakby nie odpuszcza i przekonuje sama siebie, jaki to piękny dzień na całodniową wycieczkę po górach. Szlak mi dobrze znany z wycieczek z Bagirą, pamiętam jak tu nieraz drałowała. No skoro futrzak dał radę, to nie może być aż tak stromo. Rzeczywiście, da się truchtać lekko w gore. Powyżej schroniska pod Łabskim Szczytem robi się nieco stromiej, dodatkowo wreszcie zaczyna się prawdziwe opalanie, bo wychodzimy z zacienionego lasu:)
Do Śnieżnych Kotłów, pierwszego punktu, docieram w ok 70 minut, trochę poniżej limitu. Okej, przecież mam czas, a nie chcę się sfajczyć na pierwszych 6km, prawda?! Dodatkowo brzuch trochę boli, choć przecież się oszczędzam. Cieszę się, że zaraz zaczną się zbiegi, bo to coś co tygryski lubią najbardziej: wyprzedzać na zbiegach:)))
Na Kotłach napełniam 2 bidony (2 jeszcze pełne), próbuję jeść żel homemade od Blasa, ale smakuje do dupy i tylko mi po nim gorzej, więc ląduje w krzakach (tzn zawartość, nie opakowanie;)) Zaczyna się pierwszy dłuższy zbieg po „zielonych kamieniach”. Miało być tak pięknie, a tu woda chlupie w brzuchu, żołądek napieprza i w ogóle nie da się rozpędzić, o ile nie chcę wylądować w krzakach na kolanach. Damn it! Co jest?!
Afryka i Robert na trasie
Magda Łączak prawie na finiszu
Na Przełęcz Karkonoską docieram nie w humorze, czuję się zmęczona, niedobrze mi, żołądek mam zmaltretowany. Pije full wody, napełniam na full bidony, zjadam żela izostara (niezły, nawet pomimo skrętu kiszek) i jedziemy dalej. Na Słonecznik. To chyba najgorszy odcinej jeśli chodzi o teren, najwięcej tu luźnych kamieni i nieregularności skalnych na drodze. Zaczyna się też mijanka z czołówką. Ależ oni naginają na złamanie karku! Susy z góry sadzą takie jak ze 3 moje kroczki. Widać, że im też jest ciężko.
Powoli rozkminiam co by było, jak bym zeszła i jak bym to właściwie miała zrobić, jak dotrzeć do auta itp. Nie wymyślam nic sensownego, więc drałuje dalej. Oby do Śnieżki (tak jakby tam czekało rozwiązanie problemów;)).
Wreszcie przy Domu Śląskim nawrotka. Bosz, dobrze że obcięli trasę o tą Śnieżkę, bo bym się chyba zapłakała. Znowu napełniam wszystkie 4 bidony, bo przewiduję, że czas miedzy kolejnymi punktami może się tylko wydłużyć. Dalej doskwiera mi chlupiacy brzuch pełen wody, ktora chyba w ogóle się nie przyjmuje. Powoli zaczynam czuć też stopy od kamieni. Miało być w miarę „gładko” z tego co słyszałam… Biegnę w Brooks Pure Drift, minimalistyczne buty to nie są, ale mają dość cienką i miękką podeszwę. Cascadia by tu lepiej pasowała, zwłaszcza na takie delikatne stopki…
Grrr, znowu drałuje w okolicach Słonecznika, tym razem z powrotem, w kierunku Przełęczy Karkonoskiej. Słońce centralnie daje w czambo. Dodatkowo dołuje fakt, że znajomych minęłam kawał czasu wcześniej (a miałam być przed!) i że w sumie chyba wlekę się w ogonie. Zbiegi dalej słabo wychodzą, choć możliwości do biegu jest wiele.
Asfalt na ok 30-tym km jakoś mijam nie wiem kiedy i dołączam do grupki facetów przede mną. Taka gadanina zawsze trochę odciąga od ponurych myśli. Po drodze obliczam, że nawet jak będę się wlec marszem do mety, to i tak zmieszczę się w limicie. Wprawia mnie to w dobry humor i z powrotem zaczynam sobie myśleć o trasie jak o wycieczce górskiej, która gdzieś tam się kończy. Panowie trochę marudzą, a ja jakby coraz lepiej się czuję i coraz bardziej wydłużam odcinki pokonane biegiem.
Kto by pomyślał, że ostatnie km będą najwspanialsze na tej trasie?!
Cud się zdarzył normalnie! Stopy przestały boleć, brzuch chyba też, w głowie kiełkuje mi już wizja mety, co daje mocnego moralnego kopa. Biegnę. I biegnę. I mijam. Mijam znowu. WTF?? Skąd te siły?? Czyżby żele się wchłonęły, a teraz zbieram dopiero tego żniwo???
Do punku na Kotłach biegnę niemal non stop. Na punkcie dziewczynka napełnia mi bidony, pytam sie „to ile do tej mety, bo ja juz nie wiem?” Mowi, ze 4km. CO?!! 4?!! Tylko 4!!! To nara! Olewam picie, czuje mega szczęście i moc, i wiem, że już nic mnie nie zatrzyma. No może zawał, więc hamuję się nieco, żeby nie paść po 2 km, ale nogi i tak same niosą. Rzeczywiście, tak jak mówili, od Kotłów do Szrenicy to istna autostrada! Doganiam kolejnych ludzi,którzy przed chwila majaczyli w oddali. Jak się okaże na mecie, od 31 kilometra wyprzedzam 60 osób czyli ok 10% startujących! Not too bad, jak na leszcza maratońskiego:)))
Włączam muzę (tak, niosę plejer przez 38km, żeby sobie na koniec przygrać:)) i teraz do dopiero mnie rozpiera! Przedostatni podbieg na Trzy Świnki trochę mnie otrzeźwia, ale już widzę Blasa i słyszę jak się drze, to próbuję biec. Przybiegł po mnie niczym bosonogi Ted, bez butów, z siatką na plecach. Ależ to się nazywa poświecenie!
I jest wreszcie ostatnia góra do pokonania – ze 200 metrów na czubek Szrenicy. Bosz, jak ciężko. Głowa chce, ale nogi coś nie teges. Zrywam sie do biegu na ostatnich 50m, jak już finiszować, to z klasą!!! JEEEEST!!! Meta, medal, ludzie, Blas, woda, uśmiechy, znajomi, zimnie piwo, naleśnik. Jestem tak szczęślliwa, że w ogóle zapominam o bólu i słońcu.
Czekałam na ten medal od 2008 roku (tzn maratoński medal), kiedy to biegłam swój pierwszy maraton i nabawiłam się traumy do tego dystansu. Wreszcie go zrobiłam. I to nie byle gdzie, tylko w Karkonoszach!!!!
Latam!
Blogerki według wzrostu (i miejsca na mecie): Maraton3h, Ania biega i 42kmandmore
Brawo brawo i jeszcze raz brawo! Wspaniały wyczyn, dziewczyno dałaś radę. A jak sobie pomyślę o tym, jaka pogoda była, to jeszcze raz brawo brawo brawo! Gratuluję z całego serca!
dzieki Marta za ten koment!
Jesteś wielka !!! Ten maraton to moje marzenie ale nie wiem czy kiedyś się zdecyduje …
Mam nadzieję że 15 września gdzieś na trasie Maratonu Wrocławskiego się spotkamy to osobiście Ci pogratuluje .
Pozdrawiam
Damian
Dzieki, Damian! Sie spotkamy na pewno:) juz rozmyslam jak by tu ugryzc ten wroclawski..
Twardzielką jesteś 😀 gratulacje! może kiedyś też się porwę na taki górski bieg 😉
od leszcza do twardzielki krotka droga, jak widac:)))
wielkie gratulacje!
jesteś wielka …i co za forma :)))
a ja marudziłam ostatnio na 5ciu kilometrach ,ale wstyd!
Gosia, jaki wstyd?! na 5 tez mi sie zdarza marudzic;P
Tak mi się wydawało, że gdzieś w ostatniej ćwiartce wyprzedzał mnie ktoś, kogo blog czytam 😉
Też miałem taki plan, że pod koniec będę wyprzedzał, niestety nie tym razem.
Adam, ja mialam plan, ze znajomych wyprzedze juz na poczatku… Jak widac przez 42 km sie wszystko moze zdarzyc;)
Nawet ja się załapałem na fotkę. Bardzo cieszę się Kasiu, że znowu biegamy wszyscy razem. Wolę spotykać Ciebie i B a nie samego B.
no ja nic nie poradze, ze wy same ultra albo inne sudeckie setki wybieracie;)
Graty! W taką pogodę to się liczy x2
Zapraszamy za rok, ma być chłodniej 😉
juz czekam na zapisy!
Kasiencja, jestem w szoQ … szczęka mi opadła na samą myśl o tym co Ty wyprawiasz Dziewczyno i jutro już odkurzam biegowe buciory tak mnie tym wpisem nakręciłas pozytywnie do powrotu do biegania po przerwie urlopowej… jestem pod wrażeniem! Wy to się potraficie z B. razem zmotywować pozytywnie do maxymalnej dawki ruchawki. Muszę to mojemu powiedzieć to może wstanie łaskawie z kanapy. Jeszcze raz BIG SZACUN!!! ps. a kiedy szykujesz się na jakiegos ultrasa, żeby nie być gorszejszą od tego Twojego harcorblasa??? 😉
Truskawa, twoje komentarze to jak zawsze balsam dla mej duszy:)))
Na ultrasa się nie szykuje w najbliższym czasie. Weeeź, jakie to męczące!!! I nudneeeee;PP
Pięknie 🙂 Gratulacje. Od jakiegoś czasu zdecydowanie bardziej podziwiam biegaczy… Szczególnie po Transjurze… Jednak na rowerze jest łatwiej…
To nie jest to samo, co maraton, taki maraton górski jest ze 100 razy trudniejszy pewnie, więc była na co czekać od 2008 🙂 Wielkie gratulacje, świetna robota!
Emilia, dlatego tak strasznie, strasznie mnie cieszy ten medal:)))
Super sprawa. Wielkie gratulacje 🙂 Brawo !! Taka relacja i Twój przypływ sił i lot na ostatnich kilometrach, mam nadzieje, że doda również mi skrzydeł. Za dwa dni debiutuje w Chudym Wawrzyncu na 50 km i liczę na podobny sukces do Twojego. Jeszcze raz gratki. Jesteś wielka!
No 50 to już prawdziwe ULTRA! Marcin, trzymam kciuki za siły na CAŁEJ trasie!
Kasia super, gratulacje!! 🙂 Oprócz formy masz też lekkie pióro, miło i fajnie się czyta 🙂 Szkoda że nie można dodawać komentarzy do zdjęć bo miałbym kilka 🙂 jeszcze raz gratuluje !! I do zobaczenia na jakimś starcie!
dzięki, dzięki, Wiktor, tyle komplementów, że chyba spłonę;))
Na pewmo się spotkamy na jakimś biegu, bo widzę, że się rozkręcasz;)
Ogromne gratulacje, relacja bardzo inspirująca, jestem pod wielkim wrażeniem. Maraton w górach to jest COŚ!
Jesteś WIELKA !!! Gratulacje 🙂